piątek, 20 listopada 2015

| 52 | - Pracka

Ostatnio przygotowuję się do grupowej wycieczki do Stanów Zjednoczonych, która odbędzie się za kilkanaście miesięcy. Jak większość osób pewnie wie, aby być wpuszczonym do tego kraju, trzeba przejść przez wieloetapowy proces wizowy. Większość pytań we wniosku wizowym nie jest dla mnie problematyczna (przykładowo, nigdy nie zajmowałem się handlem ludźmi ani rekrutacją dzieci-żołnierzy), ale dwa pytania dosłownie zniewoliły mnie z nóg - pytania o bieżące miejsce zatrudnienia oraz miesięczne zarobki.

O ile pracuję na umowę-zlecenę i mam z tego korzyści materialne, to moje zarobki są bardzo nieregularne i na pewno nie wystarczyłyby zwykłemu człowiekowi na pokrycie kosztów dwutygodniowych wakacji na innym kontynencie. Ja osobiście mam pieniądze odłożone na ten cel już od dłuższego czasu. W związku z tym nie do końca wiem, co wpisać w tych polach we wniosku wizowym.

Obawiam się szukania stałej, 8-godzinnej pracy, ponieważ byłem w ten sposób zatrudniony przez jakiś czas i nie podobał mi się taki styl życia. Przez większość czasu w biurze byłem przestymulowany dźwiękowo, a po powrocie do domu nie miałem na nic ochoty. W samej pracy miałem problemy komunikacyjne z innymi osobami z firmy oraz klientami dzwoniącymi telefonicznie. Chociaż bardzo pozytywnie rozwiązałem kwalifikacyjny test na inteligencję i wykazałem się biegłą znajomością angielskiego, to wydaje mi się, że podczas pracy z powodu braku komfortu sprawiałem raczej wrażenie osoby ociężałej umysłowo, a podczas rozmowy telefonicznej po angielsku zapominałem nawet najprostszych fraz. W związku z pracą musiałem też przeprowadzić się do innego województwa, utrzymywanie związku na odległość było dla mnie męczące fizycznie i psychicznie, a R. frustrowała się moim brakiem kontaktowości, gdy przyjeżdżałem z wizytą.

Nie lubię przeglądać ofert pracy, ponieważ wydaje mi się, że nigdzie nie mam wystarczających kwalifikacji. Od wielu lat zajmuję się programowaniem, ale posiadam wiele własnych, utartych sposobów na rozwiązywanie problemów, które często kłócą się z modelami narzucanymi przez firmy programistyczne, co eliminuje możliwość pracowania w grupie. Wolę robić wszystko po swojemu i samemu dochodzić do opracowania rozwiązania, niż korzystać z gotowych rozwiązań. Pomimo ukończenia studiów, wydaje mi się, że nie jestem przygotowany do podjęcia pracy gdziekolwiek. Najbardziej pasowałoby mi samozatrudnienie, ale z powodu problemów społecznych i nieumiejętności autopromocji nie mam pojęcia, jak skłonić innych ludzi, żeby dawali mi więcej pieniędzy za coś, co robię.

Jakbym miał w najbliższym czasie szukać pracy, to tylko dlatego, żeby mieć co wpisać w tych dwóch polach we wniosku wizowym. Nie wiem jednak, jak przełamać te wszystkie problemy, a dodatkowo nie chcę marnować życia na siedzeniu przez 8 godzin dziennie w bardzo stresującym otoczeniu.

Ś.

czwartek, 29 października 2015

środa, 7 października 2015

| 50 | - Roaring Twenties

Rikuś i Świetlik spędzili razem popołudnie, wałęsając się po parku, urządzając sobie jesienną sesję zdjęciową i zahaczając o supermarket. Wieczorem, po powrocie do domu, Świetlik podzielił się swoimi wrażeniami via komunikator.

Ś.: Dzisiaj byłaś Considerably Cute*.
Ś.: Chociaż czasami zbyt Rycąca**.
Ś.: Ale ogólnie mocne 8/10.
R.: Dziękuję.
R.: Muszę być rycąca, ponieważ jestem in my Roaring Twenties.
R.: Może po trzydziestce będę Cichsza.

(*) Jest to parafraza cytatu z Nichijou, jednej z ulubionych serii anime Świetlika.
(**) Oznacza to, że Rika tego dnia czasami zbyt głośno mówiła.

piątek, 25 września 2015

| 48 | - Media społecznościowe

Jestem światowej sławy superbohaterem, który na co dzień prowadzi życie skromnego aspy, aby w nocy przyodziać pelerynę i zajmować się tworzeniem rzeczy Pięknych. Dzięki temu zdobyłem uznanie bardzo wielu osób.

Jedna z fotografii, które wykonałem w tym roku (nie mogę powiedzieć, co przedstawiała), stała się popularna w Polsce i za granicą. Gościłem dzięki temu na antenie kilku stacji telewizyjnych, stając się ekspertem od wszystkiego. Przykładowo, niedawno dostałem zaproszenie na wywiad związany z tematem, który zupełnie nie leży w kręgu moich zainteresowań. Zaproszono mnie też jako prelegenta na lokalną imprezę z okazji maksimum roju Perseidów w sierpniu.

Zadziwiającym faktem dotyczącym mojej wielkiej sławy jest to, że udało mi się wypromować bez praktycznie żadnej obecności w mediach społecznościowych typu Fejsbuń albo Tłajter. Zazwyczaj posty nieznanych ludzi zdobywają ogromną popularność w ten sposób, że użytkownicy takich portali zaczynają masowo rozpowszechniać informację za pomocą lajknięć, sharnięć albo tłajtnięć.

Osobiście niezbyt lubię media społecznościowe i do niedawna nie potrafiłem ogarnąć, jak z nich korzystać, ale w końcu zdecydowałem się założyć kilka profili ku własnej czci. Niestety zrobiłem to za późno, ponieważ o ile w pierwszej połowie roku kilka moich zdjęć było oglądanych przez kilkanaście milionów osób, to aktualnie dopiero co dobijam do liczby 50 lajknięć na moim fanpejczu.

Moja niechęć wobec mediów społecznościowych bierze się z tego, że jest tam za dużo chaotycznie zorganizowanych informacji, których nie potrafię przetworzyć. Szczególnie duży problem sprawiał mi (i ciągle sprawia) niezbyt popularny w naszym kraju Tłajter, który przypomina mi masę ludzi gadających do siebie samych w jednozdaniowych wypowiedziach.




Czasami stresuje mnie komunikacja przez media społecznościowe i zdarza się, że proszę Rikę o wspólne sklecenie wypowiedzi, pomimo tego, że jej zdaniem posługuję się bardzo wyrafinowanym językiem. W ekstremalnych przypadkach napisanie jednego prostego zdania (np. "Witam.") zajmuje mi pół godziny. Jakiś czas temu mieliśmy też spory ubaw z tego, że przypadkiem (być może sprawcą był Zły Dotyk na tablecie) dołączyłem do jakiegoś wydarzenia na Fejsbuniu, którego nigdy nie widziałem na oczy. Było to chyba jakieś szkolenie dla psychologów w innym krańcu Polski. Gdy Rika to zobaczyła, to od razu do mnie zadzwoniła z pytaniem, o co chodzi. Stawiam, że myślała, że to przykrywka dla spotkania z Kochanką.

Ś.

sobota, 12 września 2015

| 47 | - Anegdoty

Dzisiaj wybraliśmy się z inicjatywy Świetlika do restauracji, gdzie zamówiliśmy gigapizzę. Żadne z nas nie spodziewało się, że będzie ona aż tak wielka, ponieważ nie wiemy, ile to jest 46 centymetrów (Świetlik na co dzień posługuje się latami świetlnymi). Po zjedzeniu kolejno 25% (R.) oraz 43,75% (Ś.) pizzy, poprosiliśmy o jakieś opakowanie, by móc zabrać pozostałą część do domu.
Gdy Świetlik próbował wcisnąć resztę pizzy do opakowania, wywiązał się taki dialog:

R.: Drugi kawałek włóż do góry nogami.
Ś.: Nie, bo wtedy wszystko z niego spadnie.
R.: Nie spadnie.
Ś.: Spadnie.
R.: Nie.
(Rika demonstruje, co oznacza dla niej "do góry nogami")
Ś.: To nie jest do góry nogami, tylko obrócone o 180 stopni względem osi z.

***

Rika odczytuje Świetlikowi SMS-a od jasnowidza - jeden z tych uciążliwych, spamerskich SMS-ów, jakie chyba każdy od czasu do czasu dostaje i (miejmy nadzieję) od razu kasuje.

R.: Zobacz: już dziewiętnastego września czeka mnie zmiana passy w sferze finansów. To znaczy, że wtedy mnie zwolnią z pracy.

***

Ś.: Policzki masz tak czerwone, jak dziewczyny w anime, kiedy ktoś im mówi, że są Cute.

Higurashi no Naku Koro ni

***

Rika kupiła sobie nowe ciuchy, między innymi wydekoltowaną, wyfalbankowaną, wykoronkowaną bluzkę w kolorze bladego różu. Zapytała Świetlika, jak mu się podoba w tej bluzce.

Ś.: A to jest piżama?
R.: Nie, to jest bluzka.
Ś.: Aha. (zerkając na dekolt) To taka do karmienia piersią?
R.: Nie podoba ci się?
Ś.: Tak chodziły baby na wsi sto lat temu.
R.: Mógłbyś powiedzieć coś milszego.
Ś.: Mógłbym skłamać, że mi się podoba, ale lepiej, żebyś znała prawdę.

***

R.: Zobacz, dzisiaj jest coś o seksualności osób ze spektrum.
Ś.: Jakiego?
R.: Autystycznego.
Ś., śmiejąc się: A, to mnie nie dotyczy.


R. & Ś.

czwartek, 3 września 2015

| 46 | - (Nie)ruchome obrazki

Moja pamięć jest dziwna.

Ponieważ mówienie o tym też jest dziwne (zawsze, gdy wspominałam komuś cokolwiek spośród tego, o czym jest ten post, patrzono na mnie jak na Marsjanina), nie do końca potrafię oddać swoje odczucia słowami. Mimo wszystko przed wakacjami spróbowałam je opisać na kartce, którą dzisiaj znalazłam w stercie papierów, i wyszło mi coś takiego:

Często mam wrażenie, że pamiętam wszystko, co w życiu widziałam, pod warunkiem, że miało to postać obrazu widzianego na płaskiej powierzchni. Mam w głowie niewiarygodne ilości takich obrazów, które widziałam na różnych etapach życia, od zamierzchłych czasów przed pójściem do przedszkola po czasy obecne. Ile jest tych obrazów, nie wiem nawet w przybliżeniu, gdyż większości z nich prawdopodobnie nie potrafię przypomnieć sobie intencjonalnie - poszczególne obrazy przypominają mi się najczęściej na zasadzie nagłych skojarzeń.

Jest wśród tych obrazów wszystko: okładki i całe strony książek i czasopism, zdjęcia, szablony stron internetowych sprzed lat, okładki zeszytów z dzieciństwa, strony z podręczników wraz z ilustracjami, plakaty, wizytówki, ulotki... a wszystko to dość szczegółowe, a przynajmniej tak sądzę, gdy widzę, ile zapamiętują inni. Nie pamiętam długich tekstów pisanych, na przykład całych fragmentów książek, słowo w słowo. Pamiętam jednak układy graficzne całych stron, włącznie z rozmiarem, kolorem i wyglądem czcionki, kolorem tła, rozmieszczeniem ilustracji i ich szczegółami, zwłaszcza kolorystycznymi. Jeśli gdzieś przeczytałam o czymś, mogę nie pamiętać zbyt wiele na dany temat, ale przypomnę sobie na zawołanie, gdzie to przeczytałam i jak wyglądała dana strona pod względem graficznym. Jestem pewna, że każdą książkę, którą kiedykolwiek czytałam, potrafiłabym rozpoznać po wyglądzie pojedynczej strony, nawet jeśli od dawna nie pamiętam nic z jej treści.

Przykłady takich (nie)ruchomych obrazków, pierwsze lepsze:
- obraz z dziewczynką wyciągającą rękę po kubek, który (obraz, nie kubek) wisiał na korytarzu naprzeciw gabinetu neurologa, gdzie zaprowadzono mnie jako dziecko bodajże siedmioletnie. Osoby neurologa wcale nie pamiętam. Pamiętam też, że jadąc do niego, czytałam wycięty z czasopisma "Mama, tata, komputer i ja" artykuł o grze "P.A.W.S. Symulator psa". Artykuł miał sześć stron, których wygląd dokładnie umiem odtworzyć, m.in. wiem, że dookoła każdej strony była brązowa ramka szeroka na ok. 0,5 cm, z wzorkiem w beżowe psie łapy;
- każda strona notatnika, który dostałam w szpitalu w wieku sześciu lat. Reklamował on lek Mucosolvan. Na każdej stronie, trochę wyżej niż w centrum kartki, znajdował się rysunek płuc, sprawiających z oddali wrażenie niebieskich, ale z bliska składających się z małych, białych kwiatków. Był tam zastosowany efekt bluru;
- kartka, z której uczyłam się tabliczki mnożenia. Była to ostatnia strona okładki zeszytu, a na pierwszej stronie tego zeszytu znajdowała się mrówka z "Dawno temu w trawie". Dokładniej: fioletowa mrówka biegnąca w prawo, na którą padało żółte światło reflektora. Tło w dużej mierze było fioletowe. Tabliczka mnożenia została przedstawiona w dwóch rzędach po pięć słupków, białą jaskrawą czcionką.
I tak mogłabym wymieniać i nieudolnie opisywać w nieskończoność.

Ciekawsza prawdopodobnie będzie anegdotka: gdy byłam w gimnazjum, zdarzyło się, że trzeba było napisać zadanie domowe na temat echolokacji. Poszłam wtedy do biblioteki i powiedziałam bibliotekarce mniej więcej: "Poproszę taką jedną książkę... nie pamiętam tytułu, ale coś o zmysłach u zwierząt. Z przodu miała zdjęcie nietoperza na białym tle, a tytuł był czerwoną czcionką, o, takiej wielkości". Kobieta spojrzała na mnie jak na wariata, a następnie przez dziesięć minut upierała się, że na pewno takiej książki w księgozbiorze nie ma. Parę miesięcy później zupełnie niechcący ją znalazłam i wyglądała dokładnie tak, jak mówiłam, choć nie widziałam jej od czasów przedszkola.

Pamiętam też wygląd każdego słowa w języku polskim, które widziałam w życiu, nawet jeśli nie rozumiem jego znaczenia. Przez całe życie nie napisałam z błędem ortograficznym żadnego słowa, które wcześniej choć raz w życiu zobaczyłam, mimo że zupełnie nie myślę (i nie myślałam nigdy) o regułach ortografii. Z tego powodu wygrałam wszystkie konkursy ortograficzne, na jakich byłam, prócz jednego, gdzie pojawiły się nieznane mi słowa, m.in. nazwy ptaków. Nie robię błędów, ponieważ gdy widzę słowo z błędem, mam podobne odczucie jak wtedy, gdy ze ściany znika coś, co na niej wisiało. Automatycznie kieruję spojrzenie w to miejsce i czuję, że coś nie gra. Pomaga mi to w nauce języków obcych - widząc słowa w obcych językach, też często zapamiętuję ich wygląd, nawet gdy nie wiem, co znaczą.

Długo sądziłam, że na pewno nie mam ZA, bo jestem inna niż Świetlik - pod wieloma względami bardzo się różnimy. Pierwszy raz zaczęłam o tym myśleć, gdy uświadomiłam sobie, że ja też mam problemy z zapamiętywaniem twarzy i rozpoznawaniem ludzi na podstawie twarzy, ale wydaje się, że ich nie mam, dzięki temu, że istnieją fotografie. Bo ja nie pamiętam ludzi w sposób przestrzenny, tzn. nie umiem odtworzyć w głowie czyjejś twarzy w 3D. Twarze, które pamiętam, są "płaskimi" twarzami ze zdjęć.
Dziwi mnie też bardzo, że nie mam w ogóle wspomnień z dzieciństwa związanych z wyglądem ludzi, żadnych, mimo że tak dokładnie pamiętam książki i czasopisma. Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą natomiast wzorów, faktur i innych szczegółów przedmiotów. Jeśli chodzi o ludzi, pamiętam tylko ich wygląd na zdjęciach z danego okresu, czasami wzory na ubraniach, ale bardzo nieliczne, a we wspomnieniach... nie wiem, jak to ująć. Mam tylko świadomość obecności danej osoby obok mnie w danym momencie życia (podobnie zresztą mam w snach), bez żadnych szczegółów na temat jej wyglądu. Kiedy myślę, dajmy na to, "Kto był na moich dziesiątych urodzinach i jak on wyglądał?", w pierwszej kolejności przeglądam w głowie zdjęcia z tychże urodzin i natychmiast znam odpowiedź, natomiast nie pamiętam nikogo z urodzin u koleżanki z klasy, z których nie mam zdjęć. Inna sprawa, że poczułam się tam bardzo źle, śmiertelnie się przeraziłam i zadzwoniłam do mamy, kłamiąc, że boli mnie brzuch, by mnie stamtąd zabrała. Ale to tylko jeden przykład, a z innych imprez, z których nie mam zdjęć, również nie mam wspomnień. 
Najlepszym przykładem jest jednak dom mojej babci, w którym często bywałam jako dziecko, a ostatni raz byłam bodajże w wieku dwunastu lat. Wiem, kto tam ze mną bywał, ale nie pamiętam w ogóle twarzy tych osób czy innych szczegółów ich wyglądu. Pamiętam za to, jak wyglądały okładki kilku numerów czasopisma "Rycerz Niepokalanej", które babcia przechowywała w brązowym kuferku w beżowe równoległoboki, cerata na stole czy faktury mebli oglądane z bliska (jestem krótkowidzem, a okulary dostałam dopiero w "zerówce", więc siłą rzeczy pamiętam wszystkie faktury mebli z bardzo bliska). Pamiętam też, że fascynowało mnie wydłubywanie puchu z koców, który następnie zwijałam w malutkie kuleczki; kiedy połączyło się puch z dwóch czy trzech koców o różnych kolorach i wzorach, rezultat zawsze był czymś zupełnie nowym, zaskakującym.

W zamian od dziecka mam bardzo duże problemy z orientowaniem się i poruszaniem w przestrzeni. Zapamiętywać drogi, którą idę, po prostu nie umiem, udaje mi się to dopiero wtedy, gdy przejdę tą samą drogą kilkanaście razy, a i później zdarza mi się zgubić. Moja mama mówi, że chodzę jak cielę, najczęściej za kimś. Idąc nową trasą, widzę dookoła mnóstwo "(nie)ruchomych obrazków (wszystkie te szyldy, znaki, napisy), ale mimo to nie potrafię zapamiętać trasy w ujęciu przestrzennym, dodatkowo ilość owych obrazów sprawia, że trudno mi się skoncentrować. Gdy uczę się nowej trasy, w mojej głowie zostają tylko najbardziej charakterystyczne obrazy w 2D, w określonej kolejności. Wystarczy, że ktoś przemaluje charakterystyczny budynek czy, że zmienione zostaną szyldy w danej dzielnicy Krakowa, a ja znowu idę przed siebie, ledwo kojarząc, gdzie jestem. Bywa też niedobrze, gdy zaczynam iść z innego punktu danej trasy niż zwykle, zmienia się pora roku albo mam wrócić tą samą drogą, którą przyszłam.
Byłam w głębokim szoku, gdy mój były facet uświadomił mi, że do dworca autobusowego w mieście, w którym studiowałam przez cztery lata, można dojść o wiele krótszą i łatwiejszą trasą, niż pokonywana zwykle przeze mnie. Niestety, jego pomoc na niewiele się zdała, gdyż trasę, którą mi pokazał, zapomniałam w tym samym momencie, w którym ją przebyłam. 
Każdy wyjazd w nowe miejsce to dla mnie przeżycie na miarę wyprawy do Nowej Zelandii, poprzedzone długim wertowaniem stron internetowych, ze szczególnym uwzględnieniem map Google; dodatkowo drukuję mapy, rysuję mapy i wypytuję ludzi po drodze, a i tak dojście w nowe miejsce zajmuje mi zwykle trzy razy więcej czasu niż innym ludziom i nie obywa się bez przygód. Od roku mam smartfona z GPS-em i jest to jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się w życiu przydarzyła.

Z całego serca chciałabym stanąć przed twórcami wszystkich tych nowoczesnych technologii, takich jak smartfony z GPS-em i mapy Google, żeby móc paść im do stóp i zaśpiewać hymn dziękczynny. Osobna pieśń należy się twórcom Facebooka za stworzenie miejsca, gdzie po wstukaniu imion i nazwisk większości osób z mojego pokolenia można pooglądać ich twarze na zdjęciach. Przede wszystkim zaś podziękować powinnam twórcom fotografii, gdyż prawdopodobnie to dzięki niej przez całe życie jakoś sobie radzę i stwarzam jako takie pozory normalności. Fotografuję, co tylko mogę: ludzi, miejsca, drogę. Inni - jak Świetlik - robią to, żeby uprawiać sztukę. Ja fotografuję, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa.

Czasami się zastanawiam, jakim cudem Świetlik jeszcze nie zwątpił we mnie. Bo są dni, gdy jest mi nieskończenie wstyd za siebie. Na przykład, gdy po pięciu latach studiów zachodzę do wydziałowej piwnicy zamiast do biblioteki.

R.

niedziela, 30 sierpnia 2015

| 45 | - Łzy jednorożca

Świetlik i Rika rozmawiają przez komunikator.

Świetlik wypytuje Rikę o plany na najbliższy tydzień i dowiaduje się, że codziennie jest zajęta: a to zakupy, a to wyjście z rodzicami.

Ś.: Proszę również znaleźć czas na seks.
R.: Jaki ton! Komiczny!
Ś.: To są bardzo poważne sprawy.
(po chwili, zmieniając nagle temat)
Ś.: Powietrze jest dziś czyste niczym łzy jednorożca.

niedziela, 16 sierpnia 2015

| 44 | - Szkoła

Czytałem wiele razy, że aspy często są nękane w szkole. Mnie się to nigdy nie zdarzyło, ponieważ potrafiłem wykupić sobie respekt i poważanie wśród klasowych tłumoków poprzez regularne dawanie prac domowych i pomaganie na kartkówkach. Nigdy mi to nie przeszkadzało, bo nie uważałem ich za wartościowych rywali na przyszłym rynku pracy.

W gimnazjum miałem grupę kolegów, z którymi lubiłem gadać o głupotach i robić sobie nawzajem głupie dowcipy. Z jednym z nich czasami grałem po szkole w gry na kąpie. Mam bardzo dużo śmiesznych wspomnień z tego okresu i zdarza mi się z nich śmiać w losowych momentach, gdy mi się nagle przypomną. Przykładowo, kiedyś posłałem koledze karteczkę z wiadomością obrażającą go, jednak karteczka została przechwycona przez nauczycielkę i wklejona do zeszytu uwag z podpisem: "List Świetlika do kolegi". W dniu ukończenia szkoły urwał mi się kontakt ze wszystkimi kolegami, pomijając sporadyczne rozmowy. Czasem się zastanawiam, co się z nimi stało. Jeszcze kilka lat temu miałem wiadomości, że dużo osób z moich klas szkolnych powyjeżdżało za granicę, ale niektórzy na pewno nie zmienili miejsca zamieszkania i wciąż żyją w tym samym mieście.

W liceum miałem mniej kolegów, bo trafiłem do głupszej klasy. Z kilkoma osobami nie umiałem znaleźć wspólnego języka, ale nie doświadczałem żadnych przykrości. Klasa była dosyć specyficzna, bo pomimo wieku osiemnastu lat większość chłopaków jeszcze w ostatnim roku szkoły zachowywała się na poziomie dwunastolatków, na przykład rzucając w siebie kawałkami jedzenia podczas wigilii klasowej. Rika nie lubiła tej klasy, bo pewnego razu, gdy rozmawialiśmy na korytarzu, jakiś synek łaził za nami i robił nam zdjęcia telefonem. Uważa też, że czasami ludzie z mojej klasy z liceum śmiali się ze mnie, ale ja nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo tego nie słyszałem. Ja jednak uważam, że nie byli nastawieni do mnie nieprzyjaźnie, a mieli po prostu taki styl bycia. W swoim gronie robili sobie gorsze żarty, na przykład sprawdzanie, czy czyjąś bułkę można zrzucić z trzeciego piętra szkoły na sam parter przez szparę pomiędzy schodami na korytarzu.

W ostatniej klasie liceum poszedłem na studniówkę, mimo że nie miałem ochoty i zupełnie mi się tam nie podobało. Mama po prostu mnie tam zapisała bez mojej wiedzy. Posiedziałem około półtorej godzinki i wróciłem do domu z jednym z kolegów. 

W szkole nie przepadałem za WF-em, bo jestem słaby w sportach zespołowych. Jedynym, z którym sobie jako tako radziłem, była siatkówka, ponieważ tam aspekt zespołowości ma mniejsze znaczenie niż na przykład w piłce nożnej albo koszykówce. Najbardziej lubiłem indywidualne dyscypliny oraz siłownię, mimo że nie jestem Mocarnym.
Z pozostałych przedmiotów miałem oceny dość specyficzne, ponieważ te, które mnie interesowały (język angielski, matematyka, informatyka), zaliczałem na najwyższe stopnie, a reszta ocen oscylowała w granicach trójek i czwórek. Moim największym "osiągnięciem" było zagrożenie z WOS-u na półrocze w liceum.

Ś.

sobota, 15 sierpnia 2015

| 43 | - Statystyka

Rika i Świetlik rozmawiają o czymś nietypowym:

R.: Dziękuję! Inni ludzie na pewno by się na to nie zgodzili.
Ś.: Skąd wiesz? Ile osób spytałaś?
R.: Tylko ciebie.
Ś.: W takim razie póki co zgodziło się sto procent. A pytałaś S. (przyjaciółka Riki)?
R.: Nie, ale ona na pewno by chciała.
Ś.: No, to nadal masz sto procent.

sobota, 11 lipca 2015

| 42 | - Prezenty

Nie lubię sprawiać innym prezentów, bo nigdy nie wiem, czy dana osoba polubi to, co kupiłem. Kiedyś pomogłem tacie Riki kupić dla niej laptopa na urodziny. Gdy Rika się o tym dowiedziała, zaczęła krzyczeć i biegać w kółko oraz konwulsować na podłodze niczym rybba*. To zdarzenie pozostawiło traumę na mojej psychice. Innym takim zdarzeniem był zakup na święta torcika waflowego dla mamy, którego ona nie zjadła. Jeszcze bardziej pogłębiło to poczucie bezsensowności mojej egzystencji. Ów torcik waflowy stał się alegorią mojej niemocy w dziedzinie wymyślania prezentów.

Zwykle przed świętami lub czyimiś urodzinami do ostatniego dnia odkładam zakup prezentu, pomimo że jestem światowej sławy ekspertem w dziedzinie pamiętania dat urodzin. Wtedy na szybko wybieram się do sklepu, gdzie przeważnie i tak niczego nie kupuję albo wybieram jakąś tanią głupotę.

Sam najbardziej lubię dostawać pieniądze lub z góry uzgodniony prezent. Nie lubię niespodzianek, ponieważ one prowadzą na manowce. Kiedyś babcia i ciocia kupiły mi na urodziny po egzemplarzu dokładnie tej samej książki i nie wiedziałem, jak im o tym powiedzieć. Ostatecznie jedną z książek podarowałem nauczycielce w szkole i nie wiem, jak się dalej potoczyły jej losy (książki). Poza tym nie przepadam za otrzymywaniem bibelotów (laurek, maskotek, figurek itp.), ponieważ niepotrzebnie zajmują miejsce i nie ma z nich żadnego pożytku, co jest piekłem dla utylitarystycznie nastawionego do życia człowieka.

Mniej więcej od czterech lat wspólnie z Riką umawiamy się, co sobie kupimy na urodziny i święta, dzięki temu wzrósł nasz komfort psychiczny. Najczęściej proszę o części elektroniczne do konstruowanych przeze mnie superbroni, książki popularnonaukowe, okulary przeciwsłoneczne (jestem od nich uzależniony, ale również często je gubię). Z kolei Rika zawsze się cieszy, kiedy dostaje ode mnie poszukiwane od dłuższego czasu książki lub pocztówki z egzotycznych krajów do swojej kolekcji, jednak najbardziej uszczęśliwiła ją własna strona internetowa mojej roboty.

Dziękuję za uwagę.

Ś.


(*) Bardzo przywiązuję się do niektórych przedmiotów oraz wyglądu swojego otoczenia, dlatego nie lubię, kiedy coś lub ktoś wymusza na mnie nagłe zmiany bez konsultacji ze mną. Zmiany są dla mnie bardzo stresujące, jeśli nie mam czasu się do nich przygotować psychicznie. Dotyczy to również komputera - systemu operacyjnego, używanych wersji programów, porządku w plikach. Gdy tata oznajmił mi, że kupił mi nowy komputer, w pierwszej chwili poczułam złość i było to dla mnie źródłem silnego stresu, dlatego rozpłakałam się. Byłam wtedy znacznie młodsza (o ponad sześć lat). Poźniej, gdy zaczęłam stopniowo oswajać się z laptopem, żałowałam tamtej reakcji. (dop. R.)

wtorek, 7 lipca 2015

| 41 | - Obrona

Dzisiejsza rozmowa telefoniczna pomiędzy mną a Świetlikiem:

Ś.: Cześć.
R.: Cześć.
Ś.: Czy dostałaś rano mojego SMS-a?
R.: Tak.
Ś.: Czy zapoznałaś się z jego treścią?
R.: Tak, ale odpiszę później, bo jeszcze nie wiem, kiedy mogę się spotkać. Codziennie muszę trochę poczytać, żeby przygotować się do obrony. Zastanowię się.
Ś.: Jeśli chcesz, możemy się spotkać i przećwiczyć obronę. Ja cię będę atakował, a ty będziesz się bronić.

R.

środa, 1 lipca 2015

| 40 | - Sen pijanego drwala


(pada ulewny deszcz, a Świetlik paraduje w samej koszuli)
R.: Chcesz pelerynę?
Ś.: Nie.
R.: Może jednak? Przemokniesz do suchej nitki.
Ś.: Wolę zmoknąć niż wyglądać jak chodzący worek na śmieci. To urąga mojej godności.

***

(Rika tradycyjnie ociąga się z wyjściem z restauracji)
Ś.: Idziemy już czy chcesz jeszcze posiedzieć i odmówić modlitwę za posiłek?

***

(w galerii handlowej)
R.: W McDonaldzie pojawia się wielu żebraków.
Ś.: Wrzucają ludziom pigułki gwałtu do coli, żeby ich okraść.
(po chwili)
Ś.: Ciekawe, czy są tu jakieś sklepy, gdzie można pooglądać tablety.
R.: Tablety gwałtu?

***


Ś.: Na Facebooku dopiero zauważyłem, jacy ludzie są irytujący i monotematyczni. Już zablokowałem jednego, który ciągle wstawiał kościelne posty, i jednego, który na okrągło wstawiał same antykościelne.

***

R.: Chcę jechać do tego lekarza, ale nie sama, a nikt nie ma czasu.
Ś.: Mam czas przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak tylko nie pracuję, nie śpię, nie jem...
R.: To znaczy nigdy.

***

R.: Tylko raz się do mnie publicznie kleiłeś. To było na weselu X., gdy byłeś podchmielony.
Ś.: Po wódce nie można być podchmielonym, bo wódka nie zawiera chmielu.

***

R.: To o której był ten autobus?
Ś.: Siódma coś.
R., domagając się szczegółów: Siódma co?
Ś.: Jajco.
(Oboje zaczynają się śmiać do rozpuku)

***

R.: Gąsienice są mi niezbędne do życia. Wpływają na neurotransmitery w moim układzie nerwowym, które odpowiadają za wydzielanie endorfin.

***

Ś.: To jest totalny promiskuityzm... prometeizm.

***

Ś., skrupulatnie egzekwując od Riki rozliczenie się ze wspólnych wydatków: Jestem Master Windykaster.

***

(w galerii handlowej Świetlik na chwilę oddala się i zbliża do wielkiego globusa, po czym wraca)
R.: Poszedłeś pomacać globus?
Ś.: Nie, takiego fetyszu nie mam.

***

(znajomy Świetlika chwali się na Facebooku zbudowanym przez siebie drewnianym urządzeniem, pokazując zdjęcie i pisząc: "Nie dość, że dobrze działa, to jeszcze ładnie wygląda")
Ś., do siebie: Ładnie wygląda? To wygląda jak sen pijanego drwala.

środa, 24 czerwca 2015

| 39 | - Deficyt atencji

Świetlik i Rika zamierzają grać w nową grę komputerową. Po uproszeniu Świetlika o instalację, gdy wszystko jest już gotowe, Rika wierci się na łóżku, nie mogąc się zdecydować, czy zjeść rogala, ile kawy wypić i czy zdjąć skarpetki. Robi więc wszystko naraz, w międzyczasie wstając i zamykając okno.

Świetlik traci cierpliwość.

Ś.: Jak przestaniesz sznupać w plecaku, siadać, kłaść się, wstawać, łazić i siadać z powrotem, to włączę. Bo na razie masz deficyt atencji.

sobota, 13 czerwca 2015

| 38 | - Tydzień u Świetlika


Świetlik: Chodź na balkon zobaczyć, jaka tu jest dziwna kreatura.
Rika: Co tam jest?
Ś.: Kot.

***

R.: Dlaczego śpisz z ciupagą obok łóżka?
Ś.: Żeby odganiać ptaki [z balkonu - dop. R.].

***

R.: Teraz poćwiczę, umyję włosy, a później będę odpoczywać.
Ś.: Ja teraz trochę poprogramuję. A potem poprogramuję. A potem będę programować.

***


(Świetlik programuje)
R.: Jak ci idzie?
Ś.: Powoli zaczynam kumać czaczę.

***


(rozmowa telefoniczna Świetlika z mamą)
Ś.: Kwiatki? Nie wiem, jak się mają. Chyba dobrze, wczoraj je oglądałem i nie widziałem, żeby zaczęły rosnąć łodygami w dół. 

***


(Rika jest bardzo wrażliwa na dotyk)
Ś.: Ty masz jakieś odruchy pawełkowe.

***


(Świetlik wymienia worek w koszu na śmieci, gdy Rika podchodzi i chce coś do niego wrzucić)
Ś.: Czekaj. Najpierw instalacja, potem użytkowanie.

***


R.: Może wybierzemy się na spacer?
Ś.: Sprawdzę, czy mój program już się sam napisał, i może pójdziemy.

***


(rano)
Ś.: Trzeba będzie posprzątać dziś w kuchni, bo powoli powstaje tam stajnia Augiasza.

(Świetlik wymachuje przed nosem Riki talerzem, na którym leżą skórki od chleba)
Ś.: Czy mogę to wyrzucić, czy to jest ci koniecznie niezbędne do przeżycia?

***


(okrzyki rozpaczy z kuchni)
R.: Pomożesz mi z tym surowym mięsem?
Ś.: Nie.
R.: Ale ja się surowego mięsa brzydzę! Chodź.
Ś.: Ja też się brzydzę.
R.: Oj, chyba jesteśmy na prostej drodze do przejścia na wegetarianizm.

***


Ś.: Lubię być ogolony, ale nie chce mi się golić. Muszę mieć jakiś bodziec, na przykład przyjeżdża telewizja.
(Ś. był ostatnio w telewizji)

***


(na spacerze)
R.: Zobacz, jaki mech.
Ś.: To nie mech, tylko mch. Powiedz: "mch".
R.: Mch.
Ś.: Nie tak, to brzmi jak "mych".
R.: Żadna z moich znajomych logopedek nie ma takiej wymowy jak ty.
Ś.: Możesz mnie z nimi umówić na zabawy ustami.

***


Ś.: Muszę podlać kwiatki, bo one znowu zaczynają planować rewoltę przeciwko moim rządom.

czwartek, 11 czerwca 2015

| 37 | - Naleśnie

Ostatnio robiliśmy sobie naleśniki. Gdy w garnku z ciastem zostało jeszcze trochę ciasta, a ja kończyłem smażyć naleśnik, do kuchni zajrzała Rika. Wówczas Rika poleciła mi, abym zdjął tamten z patelni i "wylał resztę z garnka", na co ja, niewiele myśląc, wywaliłem zawartość garnka do zlewu. Wywołało to panikę Riki, która zaczęła się tłumaczyć, że mówiąc "wylej", nie miała na myśli wyrzucenia, tylko zrobienie ostatniego naleśnika. Zaczęła przy tym w dziwny sposób wymachiwać rękami i niemalże skakać w miejscu niczym Gabriel Janowski.

W moim odczuciu postąpiłem jak najbardziej słusznie. Nie wiem, jak można inaczej zinterpretować polecenie "wylania" reszty ciasta, które mogłoby posłużyć co najwyżej do stworzenia naleśnika o masie zdecydowanie poniżej średniej.

W kuchni zawsze potrzebuję bardzo dokładnych poleceń. Pamiętam, że gdy raz dostałem polecenie pokrojenia ogórka, spytałem o grubość pojedynczego plasterka w milimetrach i dopuszczalny margines błędu.

Ś.

| 36 | - Miłość i makaron

Rika rozgotowała makaron. A w zasadzie - jego część przeznaczoną dla siebie, gdyż część dla Świetlika, który woli twardszy makaron, została odłowiona wcześniej.

Ś.: Jeśli chcesz, to mogę oddać ci swoją porcję, ponieważ cię bardzo kocham.
R.: To nie tak. Ty mi ją chcesz oddać nie dlatego, że mnie kochasz, tylko dlatego, że nie przepadasz za makaronem.
Ś.: Skąd wiedziałaś?

Po chwili Świetlik dodaje:

Ś.: Tak naprawdę to była część mojego misternego planu. Poprosiłem Cię o wyłowienie części makaronu zawczasu, ponieważ wiedziałem, że rozgotujesz resztę.

wtorek, 2 czerwca 2015

| 35 | - Błędy młodości

♪ Circadian Eyes - I Hope The Fields Remember Us 

Nigdy nie byłam duszą towarzystwa. Jako dziecko nie chodziłam do przedszkola, spędzałam więc większość czasu w domu i we własnym ogrodzie, gdzie nigdy się nie nudziłam. Odkąd sięgam pamięcią, nie lubiłam ubierać się dziewczęco i bawić się w typowo dziewczyńskie zabawy, które wydawały mi się nieziemsko nudne. Bawiłam się więc na ogół sama lub z chłopcami z okolicy. Z czasem chłopcy zaczęli jednak unikać mojego towarzystwa, gdyż porzucili figurki i samochodziki dla sportu i Play Station, a ja nie miałam ani dobrej kondycji, ani konsoli. Miałam za to, od pierwszej klasy, prawdziwego przyjaciela, który siedział ze mną w ławce, regularnie u mnie bywał i zapraszał mnie do siebie.

Przyjaciel - nazwijmy go C. - i ja mieliśmy wiele pomysłów na wspólne spędzanie wolnego czasu: jeździliśmy na rowerach, graliśmy w piłkę, spacerowaliśmy z psami. Najbardziej jednak lubiliśmy odgrywać sceny podpatrzone w serialach i wymyślać własne, mieliśmy bowiem równie bujną wyobraźnię, której brakowało nam u innych. Czasem pisałam scenariusze do naszych scenek, a C. projektował stroje w grubym zeszycie formatu A4 i próbował uczyć się szyć. Aktorami bywaliśmy my sami, ale także lalki i maskotki. I prawdopodobnie nie byłoby w tym jeszcze nic problematycznego, gdyby nie fakt, że ja najbardziej lubilam wcielać się w postaci płci męskiej, a mój przyjaciel - żeńskiej.

Jednym z najcudniejszych dni naszej przyjaźni był dzień, w którym ciocia C., z zawodu krawcowa, podarowała mu torbę pełną nieudanych ubrań i ich skrawków. C. przybiegł do mnie, w rewelacyjnym nastroju, i zaczął mnie namawiać, abym włożyła białą sukienkę. Nie zgodziłam się, bo sukienek już wtedy nie znosiłam, a ponadto ta była na mnie za ciasna. W odpowiedzi C. sam się w nią wcisnął, mimo że ważył więcej niż ja, a dla mnie wybrał inne fatałaszki. Następnie odgrywaliśmy scenki, połączone ze śpiewem; cała sytuacja zabawy z przebierankami powtórzyła się jeszcze niejeden raz.




Kiedy próbuję sobie przypomnieć te dni, nie mam większych problemów z pamięcią - widzę C. w białej sukience z koronką, jak z przeszczęśliwą miną tańczy i śpiewa na schodach w moim ogródku, udając pewną piosenkarkę. Tak też zobaczył go syn sąsiadów, nasz rówieśnik i kolega z klasy. Byliśmy nieco zakłopotani, ale natychmiast zaprosiliśmy go do zabawy. Wprawdzie on nie zgodził się na "welony" i inne tego typu cuda, C. znalazł jednak coś adekwatnego i bawiliśmy się w najlepsze. Przykładowo, C. był panną młodą, a syn sąsiadów - panem młodym. Albo C. był mamą, syn sąsiadów - tatą, a ja - dzieckiem.

A później się zaczęło.

Syn sąsiadów miał, oprócz nas, sporo dobrych kolegów, z którymi grał w piłkę. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że inni chłopcy z klasy wiedzą o wszystkim: że dziesięcioletni C. bawi się lalkami z dziewczynką, przebiera się w sukienki. Przestaliśmy bawić się z synem sąsiadów, ale było już za późno. Chłopcy czasem mi dokuczali, z kolei C. dokuczali, gdy tylko mieli okazję, wykazując się przy tym znacznym sprytem. Nikt nigdy ich nie widział, zwłaszcza ja, dlatego nie miałam pojęcia o rzeczywistej skali zjawiska, choć wiedziałam, że klasa nie lubi nas. Zwykle osaczali go przed WF-em, gdy nie było w pobliżu ani dorosłych, ani dziewczynek, które mogłyby pójść na skargę. Nazywali go ciotą i pedałem, straszyli. Wymyślili również żeńskie imię dla niego, którego używali pod nieobecność dorosłych; w ich ustach imię to brzmiało obelżywie. C. bał się, opuścił się w nauce, zaczął kłamać, by unikać WF-u. Kiedyś zastałam go kopiącego z całej siły ścianę na korytarzu, choć z natury był najspokojniejszym dzieciakiem pod słońcem. O niektórych wyzwiskach nie wiedziałam nawet ja - C. wstydził się rozmawiać o tym, choć byłam nieco odważniejsza, bardziej pyskata i mogłam powiedzieć dorosłym. Nie wiedziałam właśnie dlatego.

Na kilka dni przed rozpoczęciem kolejnego roku szkolnego C. przyszedł do mnie i powiedział, że został przeniesiony do innej szkoły. Okazało się, że opowiedział o wszystkim rodzicom, a ci wściekli się, zrobili awanturę u dyrekcji i postanowili zmienić mu szkołę. Płakaliśmy oboje. Po jego wyjściu płakałam dalej, dopóki starczyło mi łez. W moim odczuciu był to najgorszy dzień w moim dotychczasowym życiu, ponieważ zostałam bez przyjaciela w szkole, gdzie nikt mnie nie lubił i czułam się sama jak palec. Bałam się też o C. Błagałam rodziców, by porozmawiali z jego rodzicami, ci jednak nie zmienili zdania. Moim rodzicom powiedzieli, że mam na niego zły wpływ.

Zanim poznałam C., byłam sama. Bawiłam się po trochu ze wszystkimi, z różnym skutkiem, ale nie brakowało mi szczególnie dobrej koleżanki czy kolegi. Dopiero, kiedy C. zmienił szkołę, dowiedziałam się, czym jest samotność. Początkowo czułam, że nienawidzę szkoły, nauczycieli, rówieśników. Bałam się, jak sobie poradzę, ale rzadko mi dokuczano. Chłopcy wiedzieli, że mam język nie od parady. Mimo to cała sytuacja była dla mnie tragedią.

Gdy ktoś mnie pyta, co zmieniłabym, gdybym mogła cofnąć się w czasie... myślę, że jest takich rzeczy kilka. Zaczynając od początku, powiedziałabym C., żebyśmy nie przebierali się w ogrodzie i nie bawili się z tym chłopcem. Zapewne i tak nic by to nie dało, bo - jak się wiele razy przekonałam - ludzie wyczuwają wszelką inność tak, jakby mieli pod skórą detektor normalności.

Na wypadek, gdyby któreś z Was znalazło się kiedyś w podobnej sytuacji, jak rodzice moi i C., chcę Wam coś przekazać czarno na białym, żebyście zakodowali to w swoich głowach raz na zawsze: rozłąka z najlepszym przyjacielem nie uczyni nikogo bardziej dziewczęcym czy chłopięcym. Serio. Uczyni go tylko o wiele bardziej samotnym.




R.

niedziela, 31 maja 2015

| 34 | - Najlepsze są te spotkania, na których nas nie ma


R.: N. ma kolegę, który interesuje się trochę astronomią. Powiedział, że chce cię poznać. Mogę mu dać kontakt do ciebie?
Ś.: Możesz. A czy on jest aspą? Jeśli tak, to się nie dogadamy.
R.: Nie jest.
Ś.: To tym bardziej się nie dogadamy.

***

R.: Jutro będę sama w domu.
Ś.: Jak ja będę, to już nie będziesz sama. Samym można być tylko samemu.

***

R., po spotkaniu z przyjaciółmi, na które Ś. także był zaproszony, ale nie poszedł: Wiesz, fajnie było u S.
Ś.: Tak, mnie też się podobało. Podobało mi się dlatego, że nie byłem.


środa, 27 maja 2015

| 33 | - Fantasmagorie









Słowo lekkoatletyka powstało tutaj ze słów lektyka i atletyka.



Ten rysunek powstał w odpowiedzi na przyniesioną ze szkolenia historyjkę Riki o teorii umysłu i jakichś zadaniach wykorzystywanych w pracy z dziećmi z ZA. Pojawił się tam między innymi obrazek, na którym chłopiec widzi, jak kobieta niesie reklamówki i paczki, a jedna z paczek (która jej wypadła - ale dziecko tego nie wie) leży na ziemi. Według słów prowadzącej szkolenie, na którym była Rika, dzieci z ZA zapytane, co należy zrobić w takiej sytuacji, często odpowiadały, że zabrać prezent.



Za czasów szkolnych lubiłem rysować labirynty. Największy stworzyłem na dwóch sklejonych kartkach A3, narysowanie go zajęło kilka godzin.


Dla chętnych - zagadka. Jaki tytuł nosi ten rysunek?



Ś.

wtorek, 26 maja 2015

| 32 | - Dialogi

I
Ś.: Skąd jest to zdjęcie?
R.: Z konkursu matematycznego w liceum, gdy zajęłam drugie miejsce.
Ś.: To pewnie ja miałem pierwsze.

II
Ś.: Jestem trochę zmęczony byciem dzisiaj.
R.: Byciem? Ja też.

III
R. ma chrypkę.
Ś.: Brzmisz jak Commodore 64.

IV
R. uczy się do egzaminu.
R.: Sposób zapisywania recept w starożytnym Egipcie...
Ś.: Sposób zapisywania recept w starożytnym Egipcie podobny jest jak we współczesnej medycynie. Obecnie lekarze również piszą hieroglifami.

V
R.: Następne przyjęcie będzie wiosną, bo moi rodzice w przyszłym roku mają rocznicę ślubu.
Ś.: Każda para co roku ma rocznicę ślubu. Z wyjątkiem tych, które wzięły ślub 29 lutego.

VI
R.: Co byś powiedział na nową książkę, taką, jak te o C++, PHP itp.?
Ś.: ITP? Nie ma takiego języka programowania.

VII
R., z nudów głośno odczytuje nagłówek na Onecie: "Co godzinę gwałcony jest 
mężczyzna".
Ś.: Ten sam?

środa, 20 maja 2015

| 31 | - Nić płaszczyzny

R.: Dawno, dawno temu, w zamierzchłych początkach naszego związku, Świetlik wybrał się do kina z kolegami ze studiów. Na Avatar, bardzo wówczas popularny. Umówiliśmy się, że po powrocie z seansu zwyczajowo wpadnie mnie odwiedzić i przy okazji podzieli się wrażeniami.
- Jak było? - zapytałam.
- Chyba co najmniej przez najbliższych kilkanaście lat nie wybiorę się do kina - oznajmił Świetlik takim tonem, jakby właśnie skończył wrzucać tonę węgla do pieca. I po chwili upomniał mnie, choć przez cały czas mówiłam zaledwie półgłosem: - Dlaczego mówisz tak głośno? Boli mnie głowa.
Nie udało mi się tamtego dnia dowiedzieć niczego o samym filmie: ani o jego fabule, ani o wadach i zaletach, ani o bohaterach, ani o klimacie. Dowiedziałam się natomiast co nieco o Świetliku.
- Uderzyło mnie to, jaką oni muszą mieć podzielną uwagę - powiedział, nie wiadomo, czy o kolegach, czy o innych ludziach w ogóle. - X. powiedział, że w tym filmie była dobra muzyka. A ja tam w ogóle żadnej muzyki nie słyszałem.

Ś.: Nie lubię chodzić do kina, ponieważ jestem o wiele bardziej wrażliwy na dźwięki niż inni ludzie, a w kinach zazwyczaj jest bardzo głośno. Dźwięk poza poziomem mojej tolerancji nie pozwala mi się skupić ani na nim samym, ani na obrazie. Idealnym rozwiązaniem byłyby słuchawki przy każdym siedzeniu, w których każdy mógłby sobie dopasować poziom dźwięku. Takie rozwiązanie istnieje na przykład w sali kinowej w Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Przed obejrzeniem filmu lubię przeczytać streszczenie całej fabuły, aby wiedzieć, co kiedy się wydarzy, dzięki czemu jest mi łatwiej nadążać. Zazwyczaj interesuje mnie sam sposób przedstawienia akcji (wygląd scen, jakość nagrania itd.), więc nie przeszkadza mi to, że znam jej przebieg. Oglądam wtedy film z większym zainteresowaniem, ponieważ ciekawi mnie, jak będą przedstawione dane sceny i zwroty akcji.
Zdecydowanie wolę filmy minimalistyczne, z niewielką liczbą bohaterów - wtedy nie mylą mi się oni i ich imiona. Jednym z moich ulubionych filmów, które w ostatnich latach obejrzałem, jest Grawitacja - wpisuje się on idealnie w moją definicję minimalistycznego filmu z bardzo dobrze przedstawioną fabułą.
Rika uważa, że oglądając filmy, skupiam się na wyłapywaniu drobnych detali, na przykład błędów produkcyjnych lub świadomie ukrytych przez twórców elementów.

R.: Choć mieszkamy niedaleko od siebie i spędzamy sporo czasu wolnego wspólnie, w ciągu sześciu lat znajomości zaledwie kilka razy oglądaliśmy razem film pełnometrażowy. Raz wybraliśmy się do kina na Adama - film o relacji pomiędzy mężczyzną z zespołem Aspergera i neurotypową kobietą. Świetlika głowa nie rozbolała, bo film był cichy, a wybrane przez nas kino - kameralne. Pamiętam jednak, że mimo tego stwierdził, że nie poszedłby na ów film, gdyby nie wątek związany z astronomią. Podczas gdy mnie film bardzo poruszył, Świetlik nie myślał wiele o problemach głównych bohaterów, za to dokonał merytorycznej oceny wszystkich występujących w filmie informacji na temat astronomii oraz zachwycał się niektórymi ujęciami, przypominającymi zdjęcia makro.
Od czasu do czasu próbowaliśmy znaleźć jakąś - jak mawia mój kolega – "nić płaszczyzny*", oglądając filmy w domu. W komfortowych warunkach, po przeczytaniu streszczenia fabuły przez Świetlika i zmniejszeniu o ponad połowę poziomu głośności, jakiego zwykle używam. W efekcie ja słyszałam niewiele, przez co nie umiałam się połapać w fabule, a Świetlik koncentrował się na detalach scenograficznych i mylili się mu bohaterowie.
Przełomem było odkrycie, że jednak tę nić płaszczyzny mamy - gdy oglądamy japońskie seriale animowane.

Ś.: W anime lubię to, że ich tematyka jest tak zróżnicowana, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ja oczywiście unikam epickich opowieści z dziesiątkami bohaterów i rozmachem porównywalnym do tego okazywanego przez Rosjan w dziedzinie budowy kopii Pałacu Kultury. Zdecydowanie preferuję seriale minimalistyczne z powoli toczącą się fabułą lub jej brakiem. Jednym z moich ulubionych anime jest Nichijou - serial tak infantylny, że potrafi każdego skłonić do przemyśleń, co tak naprawdę robi ze swoim życiem, że ogląda takie rzeczy.


Nichijou


Mimo wszystko surrealistyczny humor sprawia, że całą serię z przyjemnością oglądałem już jakieś trzy razy w ciągu ostatnich czterech lat.
W przeciwieństwie do filmów pełnometrażowych, unikam czytania streszczeń fabuł seriali animowanych.

R.: Od czasu do czasu zdarza się serial, który sprawia nam obojgu jednakową przyjemność i o którym możemy porozmawiać jak ludź z ludziem, a nie kosmita z kosmitą. Czyli: dzieląc się wrażeniami, odczuciami, zastrzeżeniami do strony merytorycznej czy technicznej, sympatiami i antypatiami wobec bohaterów.
Ostatnio taką perełką jest Steins;Gate - serial, który zawojował naszymi umysłami na tyle, że spotkania nie mogły się bez niego obyć. Po każdym odcinku dzieliłam się ze Świetlikiem, który już raz obejrzał całość (to właśnie on usłyszał o tym anime, obejrzał jako pierwszy, a potem zmusił do tego mnie), swoimi teoriami na temat intrygi, a on miał niezły ubaw.

Ś.: W Sztajnach podoba mi się:
- mała liczba bohaterów, z których dodatkowo każdy jest tak wyrazisty, że nie sposób ich pomylić;
- bardzo interesująca fabuła mająca związek z moimi zainteresowaniami i mogąca być wzorem dla pozycji popularnonaukowych;
- świetna gra aktorska osób podkładających głosy pod głównych bohaterów (seiyuu) - w zasadzie co chwilę istnieje fraza uaktywniająca moje neurony odpowiedzialne za echolalię.
Bardzo cieszę się, że udało mi się namówić R. do obejrzenia całej serii pomimo powolnego startu akcji oraz tego, że ona zazwyczaj woli romansidła i jakieś gupie historie o dramatach międzyludzkich.

R.: Steins;Gate to jedno z najlepszych anime, jakie w życiu widziałam, o ile nie najlepsze (a widziałam ich ponad sto, głównie w wieku gimnazjalno-licealnym). Niewiele można powiedzieć na jego temat, nie zdradzając fabuły. Napiszę tylko, że gdy zaczynałam oglądać pierwszy odcinek, a później drugi, nie rozumiałam prawie nic - wydawało mi się, że wszystko to jest zupełnie od czapy. Po obejrzeniu całości uważam, że fabuła jest genialna. Motywy stojące za zachowaniem bohaterów, bezsensowne dialogi, gagi, pozornie nic nie znaczące sceny-zapchajdziury - wszystko to, szczegół po szczególe, okazuje się mieć w fabule ważną rolę do odegrania. Klimat jest niezwykły, zwłaszcza w kulminacyjnej części serii, a refleksje, jakie mogą budzić wybory głównych bohaterów, kilka razy mną wstrząsnęły. W przenośni i dosłownie, bo miałam ciarki na plecach. Świetlika natomiast dwa odcinki poruszyły tak bardzo, że miał mokre oczy, co zdarza mu się raz na kilka lat, a podczas oglądania filmu chyba nigdy dotąd.

(*) "Nić płaszczyzny" powstała z połączenia "nici porozumienia" z "płaszczyzną porozumienia".

wtorek, 12 maja 2015

| 30 | - Pięciorzęd

Ś.: Mam do ciebie pytanie geologiczne. Kiedy zacznie się pięciorzęd? Chciałbym być na to przygotowany, kupić sobie kurtkę.

Ponieważ Świetlik zepsuł zamek w kurtce, co zdarza mu się stosunkowo często, jego niepokój zdecydowanie nie jest bezpodstawny.

R.

czwartek, 7 maja 2015

| 29 | - Autobus

Świetlik i Rika jadą autobusem z galerii handlowej. Autobus, jak zwykle o tej porze, jest dość zatłoczony. Na jednym z przystanków wsiada kobieta z niemowlęciem, które wkrótce zaczyna płakać. Matka próbuje uspokoić je zabawianiem i kołysaniem, ale bezskutecznie. W miarę upływu czasu płacz przechodzi w regularny wrzask, który skończy się dopiero wraz z końcem podróży. Rika tonie w muzyce ze słuchawek, starając się odciąć od świata, podczas gdy Świetlik gapi się w okno z niezbyt radosną miną. Trwa to około dwudziestu minut.

Tuż po wyjściu z autobusu Świetlik oznajmia tonem stuprocentowo poważnym:

- Właśnie byliśmy świadkami happeningu mającego na celu przekonanie ludzi do stosowania antykoncepcji.